V Wędrówka - "Poznaj i odmień swoje przeznaczenie"
Relacja Teresy Kołakowskiej z wędrówki, która odbyła się w listopadzie 2007 roku.Fragment listu o Wędrówce:
"Wystarczy tylko 5 dni urlopu...
W południowych Indiach znajduje się Miasto Nadi-astrologów, którzy odczytując tamilskie, liczące ponad 2 tysiące lat, zapiski natchnionych mędrców, odkryją tajemnice Twojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dzięki nim dowiesz się, co jest źródłem Twoich obecnych i przyszłych problemów, a także, jak im zaradzić. Prawdziwość tych słów możesz ocenić sam...
Ale w tym celu koniecznie musisz osobiście się z nimi spotkać w Bibliotece Liści Palmowych w Vaitheeswarankoil. Możliwość poznania i odmienienia swego przeznaczenia daje Ci wyprawa, w której pod przewodnictwem Sławomira Bubicza dotrzesz do najstarszych i największych skarbów duchowej i materialnej kultury południowych Indii.
Uwieńczeniem wędrówki będzie uczestnictwo w Karthikai Dipam, największym święcie Tamilnadu - kolebki kultury indyjskiej. Na szczycie Świętej Góry Arunaczala, na której polecił rozsypać swe prochy wielki wizjoner teatru Jerzy Grotowski, raz w roku, w czasie pełni księżyca, płonie wielki ogień. Symbolizuje on nieposkromioną tęsknotę ludzkiej Duszy do doskonałości. Uroczystość ta skupia corocznie ponad milion pielgrzymów, którzy tworzą gigantyczną procesję i w podniosłym, ekstatycznym nastroju okrążają podnóże Świętej Góry. Hindusi wierzą, że udział w tej ceremonii przeciwdziała skutkom wszelkiego zła popełnionego przez człowieka w ciągu wielkiej ilości wcieleń..."
W odróżnieniu od wszystkich poprzednich, ta wyprawa trwała krótko. Od 17 do 25 listopada 2007 roku. Razem z podróżą 9 dni, a więc tak naprawdę - gościliśmy w Indiach przez tydzień. Ale był to tydzień wyjątkowy. Dlatego chciałabym przypomnieć moim współtowarzyszom wędrówki dzień po dniu, by wspomnienia nie zatarły się zbyt szybko, a tym wszystkim, których z nami nie było, opowiedzieć o tym, co widzieliśmy i przeżyliśmy.

Po nocnym lądowaniu w Madrasie (obecnie Chennai) klimatyzowany autokar - posiadający dwa razy więcej miejsc niż było nas, uczestników, a więc zapewniający wygodną podróż - zawiózł nas do Mamallapuram, gdzie zatrzymaliśmy się w stojącym nad samym oceanem, w otoczeniu bujnej roślinności,

hotelu Sea Breeze. Wszystkie pokoje posiadały przestronne tarasy, więc mogliśmy do woli podziwiać malownicze widoki.

Już po drodze do Mamallapuram zetknęliśmy się z prawdziwymi Indiami, gdyż w przydrożnej restauracji ( nigdy chyba nie są zamykane, w każdym razie ja zamkniętej nie widziałam) wypiliśmy pierwszą Indian tea, która przypadła nam do gustu i odtąd chętnie się nią raczyliśmy. Po przyjeździe do hotelu poszliśmy wszyscy na plażę i pobrodziliśmy nieco w wodzie. A była cieplutka, co cieszyło nas tym bardziej, że niecałą dobę wcześniej opuściliśmy Warszawę, gdzie temperatura wahała się między +1 a -1 st.

Po kilku, bardzo niewielu, godzinach odpoczynku, późnym rankiem, zjadłszy śniadanie składające się z przysmaków kuchni indyjskiej, ruszyliśmy do miasteczka.

Mamallapuram to piękny nadmorski kurort, a jednocześnie skupisko niezwykłych zabytków, wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest tam zespół świątyń powstałych z inicjatywy władców z dynastii Pallawów, wykuty w skale w VII i VIII wieku. W jego skład wchodzą świątynie skalne, monumentalne reliefy skalne oraz Świątynia Nadbrzeżna z setkami rzeźb ku chwale Śiwy. Mimo upływu stuleci, sztuka kamieniarska jest w Mamallapuram nadal uprawiana; przy malowniczych uliczkach miasteczka mieści się wiele pracowni kamieniarskich, gdzie powstają piękne rzeźby, przeważnie o charakterze sakralnym. Wielu z nas wywiozło stamtąd mniejsze lub większe posążki, a do zakupów zachęcało nie tylko ich piękno, ale także niezwykle korzystne ceny.

Wieczorem zostaliśmy zaproszeni na uroczystą kolację, podaną w bardzo malowniczej galerii sztuki, której właściciel jest zaprzyjaźniony ze Sławkiem Bubiczem.

DZIEŃ DRUGI: AUROVILLE, CHIDAMBARAM
Po śniadaniu opuściliśmy Mamallapuram, nie żegnając się z nim jednak, bo wiedzieliśmy, że wrócimy tu jeszcze, i udaliśmy się w podróż do głównego celu naszej wędrówki, czyli do miasteczka nadi-astrologow. Jednak nie spieszyliśmy się zanadto. Zresztą pośpiech w Indiach to coś, co jest w bardzo złym tonie. Tam nie spieszy się nikt. Bo po co? Nasza podróż obfitowała więc w liczne postoje. Pierwszy z nich to Auroville.
Auroville - miasto jedyne w swoim rodzaju. Powstało po to, by mogli w nim mieszkać ludzie, dla których nieważne są podziały narodowe, polityczne czy wyznaniowe. Jest realizacją wizji Mirry Richard, duchowej matki ruchu mistycznego zapoczątkowanego w płd. Indiach przez filozofa i mistrza jogi Śri Aurobindo, którego była towarzyszką. Auroville zostało zaprojektowane w latach sześćdziesiątych XX wieku przez francuskiego architekta Rogera Augera. Centrum miasta stanowi złoty, kulisty budynek służący medytacji. Zgodnie z wolą Mirry Richard miasto należy do ludzkości jako całości i pomyślane jest jako miejsce nieustającej edukacji i ciągłego postępu oraz duchowego poszukiwania żywego wcielenia "ludzkiej jedności".

Auroville jak dotychczas okazało się przedsięwzięciem utopijnym. Liczba mieszkańców nie przekracza 2 tysięcy; sprawiła to hermetyczna wizja miasta, w której nie ma miejsca na intensywny rozwój gospodarczy, a przyciągająca ludzi, dla których ważne są przede wszystkim wartości duchowe. Złotą Kulę otaczają rozrzucone luźno nieliczne domy mieszkalne i budynki publiczne. Poszczególne obiekty łączą polne drogi i ścieżki, przecinające pokrywający te tereny las.
Jednakże, jako miejsce niepowtarzalne, Auroville odwiedza corocznie i gości tam przez wiele miesięcy duża liczba wolontariuszy i praktykantów z całego świata.

Następny postój i nowe doświadczenie: jemy obiad w tradycyjnej hinduskiej restauracji. Potrawy podane są na palmowych liściach zastępujących talerze, a zamiast sztućców... używamy rąk. Wyłącznie prawych!

Jak na przedstawicieli starej europejskiej kultury podejrzanie łatwo akceptujemy ten sposób jedzenia i szybko nabieramy biegłości w tej dość trudnej jednak sztuce.
Przed zmierzchem, który w Indiach zapada nagle i wcześnie, docieramy do Chidambaram, gdzie znajduje się jeden z największych w południowych Indiach zespołów świątynnych z X wieku poświęcony Śiwie jako Kosmicznemu Tancerzowi.

Poraża nas monumentalność budowli, jej surowe piękno i świadomość, że kamienie, po których stąpają nasze bose stopy, deptali ludzie przychodzący modlić się w tej świątyni przed tysiącem lat.

To skłania i do zadumy, i do pokory.
Wieczorem dojeżdżamy do Vaitheeswarankoil, miasteczka nadi-astrologów. Od razu po przyjeździe udajemy się do miejsca, gdzie astrologowie pobierają od nas odciski palców (odcisk lewego kciuka od kobiety i prawego od mężczyzny), by w ciągu nocy poszukać naszych przepowiedni.

Bo nadi-astrologowie są właścicielami Biblioteki Liści Palmowych, w której znajdują się pocięte w paski liście związane sznurkiem i włożone między dwie deseczki. Pliki liści uporządkowane są według kategorii, a właściwą odszukuje się dzięki liniom papilarnym i serii ogólnych pytań. Są przepisywane na nowo co 300 lat. Tak więc sporo emocji i budzący się już niepokój o to, co usłyszymy jutro. Wszak przyjechaliśmy tu po to, by poznać i - jeśli zaistnieje taka potrzeba - odmienić swoje przeznaczenie.
To wszystko jednak nie przeszkadza nam w docenieniu następnego pięknego hotelu, w którym spędzimy dwie noce, a także oddaniu sprawiedliwości kolejnym daniom kuchni indyjskiej, tym bardziej, że nabyte przy obiedzie umiejętności pozwalają nam w sposób właściwy i celowy używać swych prawych rąk, bez rozglądania się za sztućcami.

Jeszcze tylko krótki spacer po otaczającym hotel malowniczym parku - i koniec długiego dnia!
DZIEŃ TRZECI: VAITHEESWARANKOIL
Cały dzień spędzamy u nadi-astrologów. Już od rana zastanawiamy się nad pytaniami, jakie chcemy zadać odczytującym, umawiamy się, kto będzie tłumaczem osób nie znających angielskiego, niepokoimy się, czy nasz liść zostanie odnaleziony, ale wszystko to odbywa się jakoś tak spokojnie, cicho... Popadamy w zadumę, każdy szuka zacisznego kącika, zamierają rozmowy, mamy wrażenie, że uczestniczymy w czymś tajemniczym i ekscytującym. Chociaż kilku odczytujących pracuje jednocześnie, mijają długie godziny, nim ostatnia osoba opuści pokój, w którym nadi-astrolog odkrywał przed nią tajemnice przeszłości i przyszłości. Zachowujemy się różnie: jedni milczą, inni odreagowują śmiechem, jeszcze inni dzielą się wrażeniami. Tak naprawdę zaczniemy się nad tym zastanawiać w Polsce, gdy posłuchamy zawartości kaset magnetofonowych, które każdy z nas otrzymał.

Wykorzystujemy ostatnie godziny dnia, by odwiedzić znajdującą się w miasteczku świątynię poświęconą Śiwie, który wcielił się w lekarza i, jak wierzą wyznawcy hinduizmu, dokonuje uzdrowień. Nawet przypadków beznadziejnych. Dzień kończy tradycyjna już wspólna kolacja, gdzie przy suto zastawionym stole omawiamy wydarzenia dnia, smakujemy kolejne obco wyglądające dania i dziwimy się, że minęły dopiero trzy dni, a my już tak wiele przeżyliśmy.
DZIEŃ CZWARTY: GANGAIKONDACHOLAPURAM, DARASURAM,THANJAVUR
Właściwie cały dzień trwa podróż, ale obiekty, które po drodze zwiedzamy, rekompensują nam ten fakt z nawiązką. Trzy świątynie, znajdujące się na terytorium dawnego państwa Ćolów, nazywane są Wielkimi Żywymi Świątyniami i wpisane zostały na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Monumentalne, liczące niemal tysiąc lat budowle posiadają wiele skarbów, między innymi bezcenne brązy, bogate rzeźby, i ogromne, monolitowe posągi strzegące wejść. Widoczne są już z daleka dzięki niezwykłym, wysokim wieżom zwieńczonym kopułami lub dachami w kształcie wielopiętrowych piramid.

Wszystkie te świątynie, położone w odległości kilkunastu lub kilkudziesięciu kilometrów od siebie, są świadectwem wspaniałych osiągnięć dynastii Ćola w architekturze, rzeźbie, malarstwie oraz ornamentyce wnętrz.

Od tego dnia aż do końca naszego pobytu w Indiach panowała słoneczna, bezwietrzna pogoda, więc podziwialiśmy pokryte niezwykłymi rzeźbami wieże na tle niesamowicie błękitnego nieba, a kamienie na dziedzińcach świątyń parzyły nasze bose stopy.
Wieczorem dojechaliśmy do Swamimalai, gdzie zatrzymaliśmy się w hotelu "Sterling". I przeżyliśmy szok. Bo czegoś takiego naprawdę się nie spodziewaliśmy. Cała obsługa wyległa na nasze powitanie. Zostaliśmy udekorowani misternie plecionymi wieńcami z kolorowych kwiatów, poczęstowani chłodnym napojem i... usadowieni na miękkich kanapach, a nasze stopy zostały natarte pachnącymi olejkami i wymasowane tak, że całe zmęczenie natychmiast gdzieś się ulotniło.

Przed kolacją, która okazała się prawdziwą ucztą, zaproszono nas na koncert do specjalnie do tego celu przystosowanego budynku.

Zespół złożony z czterech muzyków grał utwory, które momentami brzmiały dla nas jak jazz, ale były dziełami klasycznej muzyki indyjskiej. Był to koncert adresowany specjalnie dla naszej grupy, więc poczuliśmy się jeszcze bardziej usatysfakcjonowani, nie mówiąc o tym, że muzyka zwyczajnie nam się podobała, czemu daliśmy wyraz gorącymi oklaskami.

Hotel to zaadaptowana dziewiętnastowieczna posiadłość wiejska; poszczególne budynki ukrywają się w gęstym lesie, między drzewami ustawione są posągi, stare cenne przedmioty, kamienne ławki, amfiteatry, w zagrodach żyją leśne zwierzęta,

wokół kwitnie mnóstwo egzotycznych roślin - taki Eden w skali mikro. Chociaż może nie aż tak bardzo mikro. Posiadłość rozciąga się na powierzchni kilku hektarów, jeśli nie większej i kilkakrotnie zdarzyło mi się zabłądzić wśród krętych ścieżek.

DZIEŃ PIĄTY: SWAMIMALAI, KUMBAKONAM
Tego dnia głównie korzystamy z atrakcji, jakie oferuje nam hotel. A są one liczne i różnorodne: poranna sesja jogi, masaże ajurwedyjskie, kąpiel w basenie, zwiedzanie licznych hotelowych obiektów, których nie zdążyliśmy obejrzeć wczoraj, obserwowanie zwierząt i ptactwa, którego tu bez liku... ech, życie!

Po południu kolejna atrakcja i kolejny krok na drodze poznawania prawdziwych Indii: jemy obiad w tradycyjnym hinduskim domu. Wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi naszych gospodarzy, żywo zainteresowani rozgrywającymi się wydarzeniami, pomagają nam w dojściu do ich domu, czują się pewnie trochę tak, jakbyśmy byli również ich gośćmi. Zostajemy usadzeni na podłodze największego pokoju i raczeni coraz to innymi specjałami.

Naturalnie jemy na liściach bananowca, za pomocą ręki, już oczywiste jest, że prawej, a pouczani od początku pobytu przez Sławka, że nie można zostawiać niedojedzonego pożywienia, prosimy o maleńkie porcje, ale i tak pod koniec obiadu nie możemy się ruszyć z nadmiaru jedzenia w żołądkach.

Gospodarze zapraszają nas na piętro domu na sjestę. Tam po godzinie zostajemy poczęstowani kawą i herbatą, na koniec jeszcze wspólne pamiątkowe zdjęcie, i długie, serdeczne pożegnania. Najbardziej bawiło mnie, że tym razem byliśmy i my, i Indusi, niejako na równych prawach. My obserwowaliśmy ich, oni nas. My robiliśmy im zdjęcia, oni nam. Głównie dzieci obserwowały nas bacznie i śmiały się z nas, szczególnie, gdy po godzinie siedzenia po turecku na twardej podłodze kręciliśmy się nieustannie, próbując znaleźć jakąś w miarę wygodną pozycję.
Nieco rozleniwieni, ale pokrzepieni sjestą i napojami, wyruszamy na zwiedzanie miejsca, gdzie powstają posągi z brązu.

Oglądamy różne etapy pracy i widzimy, jak z ciężkiej i niezgrabnej formy wyłania się smukły posąg, który potem jest polerowany i doprowadzany do doskonałości.
Pod koniec kolejnego długiego i bogatego w wydarzenia dnia udajemy się do leżącego opodal Kumbakonam, słynnego ośrodka pielgrzymkowego południowych Indii.

Co 12 lat przybywają tam miliony wyznawców hinduizmu, którzy zażywają rytualnej kąpieli w basenie napełnianym według tradycji co 12 lat przez wody świętej dla Hindusów rzeki Ganges (ostatnio odbywało się to w 2005 roku). Nad brzegami basenu znajduje się 16 świątyń powstałych między IX a XI wiekiem, poświęconych Śiwie i Wisznu.

A ponieważ Kumbakonam to jednocześnie duży ośrodek przemysłu jedwabniczego, nasza grupa ulega podziałowi: część z nas biegnie podziwiać świątynie, część okupuje sklepy z jedwabiem, dokonując imponujących zakupów.

Kierujemy się ku Tiruvannamalai, miastu leżącego u podnóża Arunaczali - Góry Świętego Płomienia. Po drodze zatrzymujemy się w Vadalur.

Zwiedzamy oryginalną świątynię Swamiego Ramalingan, XIX-wiecznego mędrca i jogina, założyciela misji charytatywnej.

Misja istnieje nadal i karmi wszystkich głodnych, a w jej kuchni płonie ogień zapalony przed ponad stu laty ręką założyciela. Składamy ofiarę na potrzeby misji i zostajemy zaproszeni na posiłek. Jemy siedząc na posadzce pośród ludzi, którzy korzystają z pomocy kontynuatorów dzieła Swamiego Ramalingan. Oprowadza nas jeden z żyjących tam Swamich i gdy chcemy mu wręczyć ofiarę, oświadcza, że złożył śluby zabraniające mu dotykać pieniędzy. Niesamowite, prawda? Po raz pierwszy widziałam na własne oczy człowieka, który nie dotyka pieniędzy. Zresztą chyba nawet nigdy o kimś takim nie słyszałam. Patrzę na niego z nabożną wręcz czcią i z lękiem.
Po południu dojeżdżamy do Tiruvannamalai; już od wielu kilometrów towarzyszy nam widok Arunaczali, potężnej góry wznoszącej się wśród rozległej równiny, którą przemierzamy.

Na Arunaczali rozsypane są prochy naszego wielkiego rodaka Jerzego Grotowskiego. Świadomość tego faktu czyni nam to miejsce jakby bliższym. Opuszczamy bezpieczny autokar i wyruszamy do świątyni. Chcemy wziąć udział w dorocznym święcie Karthikai Dipam, które trwa tam już od kilku dni, a którego kulminacja nastąpi nazajutrz. Rozpalany na szczycie góry święty ogień upamiętnia zstąpienie na Ziemię Śiwy pod postacią słupa złotego światła.

Aby się dostać na teren świątyni musimy pokonać kolejne kordony policji, bo cała okolica pełna jest pielgrzymów przybywających z najbardziej nawet odległych miejsc Indii, i ze względu na bezpieczeństwo tłumów tysiące policjantów pilnują porządku. I znów przeżywamy szok. Oni wszyscy, mimo mundurów i groźnie wyglądającego uzbrojenia, są uśmiechnięci i chętni do udzielania pomocy. Chętnie też fotografują się z nami, wymieniają pozdrowienia i uściski rąk. Udaje się nam ominąć kilometrowe kolejki, kilkakrotnie zostajemy wpuszczani specjalnymi wejściami, i stosunkowo szybko dostajemy się do środka. W świątyni kolejne tłumy.

Ołtarze i posągi bogów udekorowane milionami chyba kwiatów. Po pokonaniu następnych kolejek dostajemy się przed ołtarz, gdzie bramini odprawiają ceremonię Świętego Ognia. Wszyscy obecni w świątyni są dla nas niezwykle serdeczni, pozdrawiają nas, a przede wszystkim uśmiechają się. Nie przeszkadza im to widocznie w religijnym skupieniu. Wziąwszy udział w ceremonii opuszczamy świątynię i rozpoczynamy wędrówkę wokół góry. Wraz z nami czynią to tysiące wyznawców hinduizmu. Idziemy razem z nimi.

Po obu stronach drogi kramy z dewocjonaliami, świątynki, w których odbywają się ofiary, sklepiki z przyprawami i kadzidłami, a także śpiący obok zwierząt pielgrzymi. Po prawej stronie, oświetlony blaskiem księżyca w pełni, potężny zarys Arunaczali, o której wtajemniczeni mówią: Serce Ziemi. Aby obejść całą górę, trzeba przejść prawie 20 kilometrów. Mimo wcześniejszych obaw, przechodzimy tę trasę wszyscy. Pomaga nam w tym obecność tysięcy pielgrzymów, którzy idą całymi rodzinami, często wraz z małymi dziećmi, recytując przy tym mantry.

Nad ranem docieramy do parkingu, gdzie czeka na nas autokar, i wyruszamy w drogę powrotną do znanego nam już Mamallapuram.
DZIEŃ SIÓDMY
Rano docieramy do hotelu Sea Breeze, gdzie odświeżamy się po trudach wędrówki wokół Arunaczali i wyruszamy na zakupy. To ostatni nasz dzień w Indiach, a do tej pory na kupowanie upominków nie było zbyt wiele czasu. Barwne szale, biżuteria, posążki, ubrania... nasze bagaże pęcznieją w szybkim tempie. Korzystamy także z masaży ajurwedyjskich, co odważniejsi kąpią się w oceanie, mniej odważni w hotelowym basenie. Wieczorem - pożegnalna kolacja. Stół zostaje ustawiony nad plażą. Słychać szum fal, nad głowami bezchmurne niebo z księżycem w pełni, znów jemy przysmaki kuchni południowoindyjskiej i podziwiamy występ sztukmistrza, który pokazuje nam także tresurę trzech ogromnych kobr.

Nastrój staje się coraz bardziej nostalgiczny, wszak jest to nasza pożegnanie z Indiami.
