VI Wędrówka - "Seniorzy zdobywają Orient"
Relacja Teresy Kołakowskiej z Wędrówki, która odbyła się w lutym 2010 roku.29 stycznia tego roku licząca 18 osób grupa słuchaczy Staromiejskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku i ich najbliższych wyruszyła
na wyprawę do Południowych Indii. Wykorzystaliśmy na wyjazd przerwę semestralną, żeby nie zakłócać pracy Uniwersytetu.
Nie chciałabym wyliczać średniej wieku uczestników, powiem tylko, że większość z nich zbliża się do siedemdziesiątki.
Program wyprawy opracowaliśmy wspólnie ze Sławomirem Bubiczem, który w sumie ponad osiem lat spędził w Indiach
i zorganizował już kilka wypraw do tego kraju.
O organizację wyjazdu poprosiłam Biuro Podróży „Artur”, z którym od ponad roku współpracuje nasz Uniwersytet.
Opiekunem grupy został Sławomir Bubicz.

Już na dwa miesiące przed wyjazdem rozpoczęliśmy serię spotkań, w trakcie których opowiadał on uczestnikom o kulturze Indii, religiach tam panujących, obyczajowości, klimacie, o ewentualnych zagrożeniach i w ogóle o wszystkim, o czym wiedzieć powinien człowiek wybierający się tak daleko, …i powtarzając sobie, że do odważnych świat należy, wyruszyliśmy.

Dzień pierwszy
naszej wyprawy spędzamy w samolotach. Aż trzech, bo przesiadamy się najpierw we Frankfurcie, a potem w Dubaju.
Dubajskie lotnisko robi wrażenie: ogromne, z wielometrową kaskadą wewnątrz, licznymi fontannami, bogatą roślinnością,
ruchomymi chodnikami i … okropną drożyzną.

Z powodu mrozu i śniegu w Europie samoloty mają spore opóźnienia, co skraca nasz czas oczekiwania na lotniskach,
a smaczne i obfite jedzenie oraz bogaty wybór trunków w samolotach umilają podróż. Ten pierwszy dzień – z powodu różnicy czasu – krótszy jest od „normalnego” o 4,5 godziny. Odbierzemy je sobie, wracając.
Dzień drugi
Rano lądujemy w Madrasie (Chennai), który wita nas nieco mglistą pogodą i temperaturą około 30 stopni, co jest miłą odmianą
po wyjątkowo surowej tegorocznej zimie. Mimo to z ulgą wchodzimy do klimatyzowanego wnętrza autokaru, który będzie nam towarzyszył w czasie całego pobytu w Indiach.

Wiezie nas do pobliskiego Mamallapuram, nadmorskiego kurortu, gdzie zatrzymujemy się w hotelu położonym nad samą plażą. Gospodarze witają nas wieńcami z pachnących kwiatów i orzeźwiającym napojem. Wszystkie nasze pokoje mają tarasy z widokiem
na morze, więc cieszymy oczy egzotycznymi widokami, odpoczywając przed kolejnymi atrakcjami.
W drodze do Mamallapuram zatrzymujemy się w przydrożnej restauracyjce, gdzie pijemy napój, który wielu z nas polubiło
„od pierwszego łyka” – indian masala tea – parzoną na mleku herbatę z aromatycznymi przyprawami.
Licznych zwolenników zyskał też inny napój, który wkrótce poznaliśmy.
To płyn wypełniający niedojrzały orzech kokosowy. Orzechy można kupić wszędzie: przy drogach, przed świątyniami, na chodnikach stoją mężczyźni z maczetami, którymi rozcinają kokosy, by dostać się do środka.

Popróbowawszy tego specjału, nieustannie wypatrujemy sprzedających i często robimy przystanki, by uraczyć się orzeźwiającym sokiem.
Po śniadaniu i krótkim odpoczynku (parę osób, niezmordowanych, zażywa w tym czasie kąpieli w morzu oraz w hotelowym basenie) zaczynamy zwiedzanie, bo Mamallapuram posiada wiele atrakcji, wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Oglądamy zespół świątyń wykutych w skale w VII i VIII wieku, pokrytych setkami rzeźb ku chwale Śiwy, monumentalne reliefy skalne,
a przy okazji nawiązujemy pierwsze kontakty z niezwykle przyjaznymi mieszkańcami, co owocuje licznymi wspólnymi fotografiami.
I tak będzie już przez cały pobyt. Wymiana pozdrowień, uśmiechy, pytania o imiona, o kraj, z którego przyjechaliśmy to typowe zachowania ludzi, których spotykamy na co dzień.

Wieczorem, w trakcie uroczystej kolacji spożywanej pod gołym niebem (dla przypomnienia: jest styczeń!), otrzymujemy powitalne dary: piękne wieńce z muszelek i szale. Oglądamy także występy artystów sprowadzonych specjalnie dla nas z Madrasu, gdzie jest najlepsza w południowych Indiach szkoła tradycyjnego tańca Bharat Natyam. Ten styl klasycznego tańca istnieje od 3000 lat - początkowo był tańczony tylko przez kapłanki w świątyniach. Troje tancerzy i troje akompaniatorów prezentuje barwne i dynamiczne widowisko, które jest ostatnim akcentem tego bogatego w nowe wrażenia dnia.

Dzień trzeci
Po wczesnym śniadaniu, w trakcie którego uczymy się nowych smaków, a także nazw miejscowych potraw (jako alternatywę,
mamy także dania kuchni europejskiej, na szczęście, bo w Indiach lubią pikantnie, nawet wcześnie rano), jedziemy do Tiruvannamalai, jednego z pięciu świętych miejsc śiwaizmu, położonego u stóp góry Arunachala.
Odwiedzamy aśram Ramana Maharishiego, żyjącego w XX wieku mistrza duchowego, mistyka i filozofa hinduizmu. Aśram,
w największym uproszczeniu, to odpowiednik naszego klasztoru, tyle że otwarty dla każdego, kto będzie respektował reguły tam obowiązujące. Aśram powstaje wokół guru, mistrza duchowego; czasem istnieje także po jego śmierci, prowadzony przez uczniów. Trochę zwiedzamy, trochę medytujemy, a przede wszystkim chłoniemy atmosferę tego niezwykłego miejsca otoczonego kultem mieszkańców,

będącego celem pielgrzymek sadhu (indyjskich wędrownych ascetów), a także miejscem pobytu wielu cudzoziemców szukających tu spokoju i odpowiedzi na dręczące ich pytania i wątpliwości.

Wieczorem zwiedzamy monumentalną świątynię Śiwy poświęconą żywiołowi ognia (oczywiście przed wejściem na teren świątyni zdejmujemy buty). Po raz pierwszy widzimy tu świątynnego słonia, który po złożeniu datku dotyka trąbą głowy obdarowującego,
co jest uznawane za rytuał zapewniający pomyślność. Chętnie korzystamy z niego, bo pomyślności nigdy za dużo…

Dzień czwarty
Zaczynamy program od spaceru wokół Arunachali, Góry Świętego Ognia, obiektu kultu hindusów, miejsca pielgrzymek milionów wiernych. Wspinamy się także do jaskiń, w których przebywał Ramana Maharishi, a w których i dziś medytują ludzie wierzący,
że góra jest miejscem mocy i pragnący korzystać z energii tego niezwykłego miejsca.

Na Arunachali zostały rozsypane prochy naszego rodaka Jerzego Grotowskiego, jednego z największych w świecie reformatorów teatru XX wieku, który odwiedzał to miejsce i czerpał z niego inspiracje do swoich działań twórczych.

Po południu wybieramy się do pobliskiego aśramu Śri Siva Sakthi Ammaiyar, kobiety, do której raz dziennie przybywają ludzie
na tzw. darśan, czyli spotkanie, obcowanie z guru. Istotą darśanu jest wiara w to, że samo przebywanie w obecności świętej postaci wywiera pozytywny wpływ na człowieka.
W dużej, pozbawionej ozdób i mebli sali (jest tam tylko fotel i kilka krzesełek dla ludzi, którzy z powodów zdrowotnych nie są w stanie siedzieć na podłodze) znajduje się mnóstwo ludzi, w przeważającej części białych, którzy w ciszy i skupieniu czekają na pojawienie się guru. Dokładnie o wyznaczonej godzinie (co zdarza się dość rzadko, bo w Indiach pojęcie punktualności na co dzień nie istnieje) pojawia się drobna, niska kobieta w pomarańczowych szatach i ze spuszczonymi oczami podąża do swego fotela, na którym siedzi przez może kwadrans, w zupełnej ciszy. Po czym wstaje i chodząc po sali nawiązuje kontakt wzrokowy z poszczególnymi ludźmi. Zachowuje się tak, jakby odpowiadała na zadawane jej przez tych ludzi pytania. Niektórzy reagują na to bardzo gwałtownie, płaczą, wyciągają do niej ręce lub pochylają się nisko, ale wszystko w absolutnej ciszy. Jeżeli chodzi o mnie, to kobieta nie nawiązała ze mną żadnego kontaktu, zresztą o nic jej nie pytałam. Nie mącąc niczym panującej ciszy kobieta opuszcza pomieszczenie, a ludzie, wychodząc z budynku, nadal zachowują milczenie, kontrastujące z hałasem panującym zawsze na indyjskiej ulicy.
Dzień piąty
Po śniadaniu wyjeżdżamy z Tiruvannamalai i kierujemy się na południe. Zatrzymujemy się w Auroville, mieście, które powstało kilkadziesiąt lat temu i miało służyć ludzkości jako miejsce nieustannej edukacji, postępu oraz duchowych poszukiwań. Związane jest
z postacią Aurobindo, filozofa i mistrza jogi, twórcy ruchu mistycznego żyjącego w XX wieku w pobliskim Pondicherry.

Po obowiązkowym obejrzeniu filmu o mieście i wystawy udaliśmy się do centrum Auroville, gdzie znajduje się ogromna złota kula,
w której umieszczono jeden największych na świecie kryształów – jest ona miejscem medytacji mieszkańców. Miasto, w którym według założeń budowniczych miało mieszkać kilkadziesiąt tysięcy ludzi, jest prawie puste i nazywane coraz częściej miastem-utopią.


Kolejny nasz przystanek to Pondicherry, gdzie na tarasie nadmorskiego hotelu zjadamy smaczny obiad, i udajemy się w dalsza drogę, do Chidambaram.
Szybko przyzwyczajamy się do widoku krów, które spokojnie przechadzają się wśród ożywionego ruchu ulicznego, nie wywołując niczyjego zniecierpliwienia, do braku chodników i przejść dla pieszych, do nieustannego hałasu, jakie wywołują głośne klaksony.
Także ruch lewostronny zaczyna się nam wydawać zupełnie naturalny. Uczymy się po prostu akceptować Indie takie, jakie są, bo nie da się inaczej.

W Chidambaram zwiedzamy jeden z największych w Południowych Indiach zespół świątynny z X wieku poświęcony Śiwie jako Kosmicznemu Tancerzowi. W tej świątyni wszystko jest ogromne, a jednocześnie niezwykle kunsztowne. Ściany pokrywają tysiące płaskorzeźb ilustrujących wydarzenia z życia bogów i ich rodzin.
Wieczorem docieramy do Kumbakonam, miasta, do którego co 12 lat udają się pielgrzymki, by wykąpać się w basenie napełnianym wodą z odległego Gangesu. Wokół basenu wybudowano 16 świątyń poświęconych Śiwie i Wisznu.
Dzień szósty
Po obejrzeniu miejscowych atrakcji udajemy się do świątyni (nikt już nie musi nam przypominać o zdejmowaniu butów), gdzie w naszej intencji bramini odprawiają „homa” – wedyjską ofiarę ognia. Trwa ona chyba ze dwie godziny, przechodzimy za braminem i jego pomocnikiem w różne miejsca świątyni, gdzie wykonuje on kolejne czynności tej zawiłej ceremonii.



Dopełnieniem ofiary jest karmienie pielgrzymów, ubogich i sadhu, co w naszym imieniu robią bramini już po naszym wyjeździe,
gdyż nie możemy czekać na porę posiłku, bo przed nami jeszcze bogaty program.
Kolejną atrakcją jest obiad, który zjadamy w prywatnym domu. Siedzimy na posadzce, przed sobą mamy liście bananowca,
na które gospodarze nakładają kolejne tradycyjne dania.
Na szczęście parę dni temu uczyliśmy się jeść ręką (wyłącznie prawą, lewa uznawana jest za nieczystą), bo oczywiście,
zgodnie z miejscowymi zwyczajami, nie podano sztućców.


Po obiedzie zostaliśmy zaproszeni na sjestę na dach domu i pomieszczeń tam się znajdujących. Gospodarze zaproponowali nam maty do leżenia, było też kilka krzeseł, i tam podali nam kawę i herbatę.

Nieco rozleniwieni, po obfitym obiedzie znów wyruszyliśmy w drogę. Zatrzymaliśmy się w Thanjavur, gdzie znajduje się świątynia wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Kolejna monumentalna budowla, przytłaczająca wręcz bogactwem kamiennych zdobień i ogromem wież świątynnych.
Dzień zakończyliśmy późną kolacją na dachu hotelu w Madurai, gdzie zatrzymujemy się na noc. Jedząc podziwiamy widok świątynnych wież skąpanych w blasku księżyca, bo w Tamil Nadu, stanie, w którym przebywamy, widok świątynnej wieży jest tym, co można zobaczyć częściej niż cokolwiek innego.
Dzień siódmy
Po śniadaniu wyruszamy na zwiedzanie imponującego kompleksu świątynnego Minakshi, ze względu na swój ogrom (45 hektarów!) nazywanego świątynią-miastem. Wewnątrz bogato zdobionych dwunastu wież znajduje się plątanina ciemnych korytarzy z pokrytymi rzeźbami kolumnami oraz wspaniale zdobionymi stropami. Wizytą w tym kompleksie żegnamy się na jakiś czas ze świątyniami
i kierujemy się w stronę gór.

Jedziemy do Kodaikanal, stacji górskiej położonej na wysokości 2500 m nad poziomem morza, pośród malowniczych jeziorek i bujnej roślinności.

Wspinamy się serpentynami i podziwiamy otwierający się przed nami coraz piękniejszy widok, chociaż lekka mgiełka w powietrzu nieco ogranicza widoczność. Po przyjeździe na miejsce i rozlokowaniu się w hotelu wyruszamy na objazd okolicy, wyszukując najciekawsze punkty widokowe i karmiąc bananami ogromne ilości małpek, które pojawiają się wszędzie, gdzie się zatrzymujemy.

Wdychamy chłodne, czyste, górskie powietrze; ze względu na doskonały klimat Kodaikanal posiada status kurortu.
Dzień ósmy
Rano ruszamy w góry. Trochę autokarem, trochę na piechotę, docieramy do miejsc szczególnie malowniczych.
Podziwiamy skały, urwiska, gaje eukaliptusowe, strumienie i wodospady. Wzdłuż tras spacerowych jest wiele domków, w których mieszkają młodzi ludzie z całego świata, w restauracjach także widzimy wielu białych. Zaopatrujemy się w olejek eukaliptusowy, którego tu wszędzie pod dostatkiem.



Po obiedzie wyjeżdżamy. Znów serpentyny i malownicze widoki, ale nie te same co wczoraj, bo zjeżdżamy z gór inną drogą,
kierując się w stronę kolejnej miejscowości letniskowej – Thekkady, także położonej w górach, ale znacznie już niżej.
Dzień dziewiąty
Znów mamy przed oczami malownicze widoki; szczególnie zwracają naszą uwagę łagodne zbocza wzgórz pokryte bujną tropikalną roślinnością oraz plantacjami herbaty, kawy i przypraw, między innymi kardamonu, używanego w całych Indiach, a uprawianego głównie w tych okolicach.
Przed południem obserwujemy znajdującą się w głębi dżungli osadę, gdzie żyje spore stado słoni. Można je obserwować podczas pracy, toalety, można także je karmić, podając im przygotowane przez gospodarzy owoce.


Najważniejszym punktem pobytu w osadzie jest przejażdżka na tych ogromnych i łagodnych zwierzętach. Zapuszczamy się
wraz z opiekunami zwierząt w gąszcz malowniczych ścieżek i z wysokości słoniowego grzbietu obserwujemy życie tego zakątka.
Czekając na swoją kolej raczymy się znaną już wszystkim masala tea i robimy, tak jak co dzień, setki zdjęć.

Po obiedzie zwiedzamy plantację przypraw. Niejednokrotnie jesteśmy szczerze zaskoczeni, że przyprawy, których używamy w swoich kuchniach tak właśnie wyglądają w naturze. Naturalną koleją rzeczy rzucamy się na pobliski sklep, w którym za wielokrotnie niższą
niż w Polsce cenę robimy ogromne zapasy świeżutkich, pachnących intensywnie egzotycznych przypraw.

Ale to jeszcze nie koniec atrakcji na ten dzień. Wczesnym wieczorem udajemy się do miejscowego Centrum Kalari, gdzie oglądamy pokaz tej starożytnej południowoindyjskiej sztuki walki wręcz, wykorzystującej również różnego rodzaju broń.
Na arenie płoną dziesiątki ofiarnych światełek, młodzi adepci sztuki przed każdym ćwiczeniem pozdrawiają się, proszą bogów
o błogosławieństwo, wykonują rytualne gesty, a nawet recytują mantrę z niosącym ogromną energię OM. Wszystko to sprawia,
że mamy wrażenie,
jak byśmy uczestniczyli w jakimś odwiecznym misterium, co zresztą nie jest dalekie od prawdy, bo kalari jest ściśle związane
z hinduizmem i pierwotnie było praktykowane wyłącznie w świątyniach.


Dzień dziesiąty
Po śniadaniu zwiedzamy plantację herbaty, niestety nie widzimy zbieraczek przy pracy bo jest niedziela. Spacerujemy między krzewami herbacianymi, wdychamy unoszący się tam aromat… i ruszamy w drogę. Opuszczamy stan Tamil Nadu
(do którego jeszcze powrócimy) i wjeżdżamy do Kerali. Wraca upał.

Po południu przyjeżdżamy do Alleppey, centrum ajurwedy, starożytnej medycyny indyjskiej, zajmującej się zdrowiem fizycznym, psychicznym i duchowym. Tam oddajemy się w doświadczone ręce masażystów. Masaż ajurwedyjski to terapia, która pozwala odblokować kanały energetyczne dla prawidłowego przepływu energii witalnej. Polega on na rytmicznym ugniataniu całego ciała
przy użyciu dużych ilości ciepłego oleju. Pełni funkcję relaksującą i oczyszczającą, i jak mówią wtajemniczeni, pozwala długo utrzymać młodość i urodę. A niezależnie od całej ideologii, jest zwyczajnie przyjemny.
Dzień jedenasty
Po wczesnym śniadaniu udajemy się na wynajętą dla naszej grupy dużą, dwupokładową łódź, którą przez parę godzin żeglujemy
po okolicznych rozlewiskach. Warunki mamy komfortowe: salonik z wygodnymi meblami wypoczynkowymi, dwie sypialnie
z łazienkami, kuchnia, w której obsługa przyrządza nam ciepłe i zimne przekąski… a wokół wspaniałe widoki na ogromne przestrzenie wody, poprzecinane wąskimi skrawkami lądu.


W trakcie rejsu przybijamy kilkakrotnie do brzegu, oglądając codzienne życie oddalonych od cywilizacji wsi.
Odwiedzamy też katolicki kościółek zbudowany na maleńkiej wysepce.

Po wyjściu na ląd wracamy do autokaru i jedziemy do Varkali, miejscowości położonej na skraju kilkudziesięciometrowego klifu,
pod którym rozciąga się piaszczysta plaża, nazywana rajską plażą Południowych Indii. Nasz hotel znajduje się bardzo blisko niej, wszystkie pokoje mają balkony z widokiem na morze. Wzdłuż klifu ciągnie się deptak, a przy nim liczne kawiarnie, bary i restauracje oraz sklepy z najróżniejszymi pamiątkami. Mają tam także swe warsztaty krawcy, więc niektórzy z nas wywieźli stamtąd uszyte
na miarę stroje z barwnych indyjskich tkanin.
Dzień dwunasty
Odpoczywamy po intensywnym programie ostatnich dni. Zażywamy kąpieli w oceanie. Opalamy się, nie zapominając o kremach
z filtrem, bo słońce grzeje nie na żarty. Przesiadujemy w kafejkach racząc się świeżo złowionymi oceanicznymi rybami i owocami morza. Biegamy po sklepach i kupujemy, kupujemy, kupujemy, do czego zachęcają nas niezwykle niskie ceny. Podziwiamy wspaniałe zachody słońca, spacerując kilometrami wzdłuż brzegu i pozwalając, by fale obmywały nam stopy, a czasem znacznie więcej,
gdy nie jesteśmy wystarczająco czujni. Już wiemy, dlaczego ludzie nazwali to miejsce rajską plażą.

Wieczorem na nasze zaproszenie przyjeżdża do hotelu grupa sześciu artystów uprawiających kathakali. Jest to odmiana teatru tańca wywodząca się z tańców rytualnych rozwijających się w Południowych Indiach od ponad trzech tysięcy lat. Aktorami i akompaniatorami mogą być tylko mężczyźni, którzy odgrywają także role kobiet. Nie jest to trudne, gdyż twarze ich pokrywają grube warstwy makijażu, tworzące rodzaj maski. Kostiumy sceniczne są niezwykle bogate. Kathakali opowiada pochodzące z największych poematów hinduskich historie, których treścią jest odwieczna wojna między siłami dobra i zła.

Przedstawienie odbywa się w hotelowym ogrodzie, w międzyczasie zapada ciepła noc, tłem dla instrumentów akompaniatorów jest szum fal i głosy cykad… zaczynamy coraz lepiej nie tylko poznawać, ale i odczuwać Indie, z całym ich bogactwem i niezwykłością. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z artystami i kończy się kolejny dzień indyjskiej przygody.
Dzień trzynasty
Bez żadnych ograniczeń korzystamy z uroków Varkali. Znów kąpiele, plaża, spacery; mamy już swoje ulubione miejsca,
do których wracamy, pozdrawiają nas sprzedawcy, u których w poprzednich dniach coś kupowaliśmy, zapraszają kelnerzy w kafejkach, które wcześniej odwiedzaliśmy… cóż, korzystamy z przywilejów bywalców. Szybko to poszło! Ale nie da się inaczej, bo jutro wczesnym rankiem wyjeżdżamy, by poznać inne oblicza Indii, nie mniej fascynujące niż te, które zobaczyliśmy dotychczas.


Dzień czternasty
Od rana w drodze. Odwiedzamy kolejną miejscowość nadmorską Kovalam, gdzie z punktu widokowego oglądamy port rybacki, otoczeni przez kozy. I dzieci, bo obok nas zatrzymał się szkolny autobus i wylegli z niego uczniowie, a to, jak w każdym innym miejscu świata, żywioł nie do opanowania.
Wyciągamy więc z torebek ostatnie długopisy, które są łakomym kąskiem dla dzieciaków, i ruszamy dalej. Odwiedzamy plażę, prawie tak samo piękną jak w Varkali, wypijamy coś w nadmorskiej kawiarence, robimy krótki spacer i znów podążamy przed siebie.
Jedziemy do Padmanabhapuram, gdzie znajduje się zespół pałacowy będący najpiękniejszym przykładem tradycyjnej architektury Kerali. Składa się z kilku oddzielnych struktur pochodzących z różnych okresów (powstawały między XVI a XIX wiekiem).
Pod nogami mamy idealnie gładkie ciemne podłogi, które zostały wykonane z mieszanki różnych substancji, między innymi z palonego orzecha kokosowego, białka, piasku rzecznego i węgla, a nad głowami niezmiernie bogato zdobione mahoniowe sufity.
W pałacu jest wiele cennych dzieł sztuki, mebli, przedmiotów codziennego użytku. Wszystko to sprawia, że wypełniają go tłumy zwiedzających.

Nasz następny przystanek to Kannyakumari – najdalej na południe wysunięty punkt subkontynentu indyjskiego. Tu stykają się ze sobą wody Oceanu Indyjskiego, Morza Arabskiego i Zatoki Bengalskiej. Miejsce to jest czczone przez Hindusów jako święte. Około 200 metrów od brzegu, z wody wyłaniają się dwie maleńkie, skaliste wysepki. Na jednej z nich znajduje się ogromne mauzoleum poświecone Vivekanandzie – dziewiętnastowiecznemu reformatorowi religijnemu, na drugiej ponad czterdziestometrowa statua nazywana często Indyjską Statuą Wolności. Pomnik poświęcony jest starożytnemu poecie i świętemu – Thiruvalluvarowi. Został odsłonięty 1 stycznia 2000 roku dla uczczenia wejścia świata w nowe tysiąclecie.

Wieczorem, zabierając ze sobą tylko bagaż podręczny, wsiedliśmy do klimatyzowanego wagonu z miejscami do leżenia i rozpoczęliśmy całonocną podróż. Autokar podążał naszym śladem.
Dzień piętnasty
O świcie wysiedliśmy na stacji Chengalpattu, gdzie czekał na nas autokar, którym dojechaliśmy do hotelu w pobliskim Kanchipuram.
Po zjedzeniu doskonałego śniadania wyruszyliśmy na podbój miasta. Kanchipuram to miasto świątyń i fabryk jedwabiu. Świątynie zostawiliśmy sobie na później i najpierw udaliśmy się do fabryki, gdzie powstawały tkaniny jedwabne.

Widzieliśmy krosna, na których tkano bogato ornamentowane sari, tradycyjne stroje kobiet indyjskich, które wcześniej wielokrotnie podziwialiśmy na ulicach. A potem ogarnął nas szał zakupów. Kupowaliśmy jedwabne szale, chusty, tuniki, suknie, męskie koszule,
a także kupony jedwabiu najróżniejszych gatunków, bo wybór był ogromny.

Po obiedzie, powodowani (lekkimi co prawda) wyrzutami sumienia, że oddając się tak bez reszty zakupom zaniedbaliśmy sprawy duchowe, wyruszyliśmy do świątyni Śiwy, na której dziedzińcu rosło prastare drzewo mango. Liście, kwiaty i owoce mangowca używane są w wielu ceremoniach, przede wszystkim w hinduskiej ceremonii ślubnej. A to właśnie drzewo, które oglądaliśmy, uznawane za święte, jest celem pielgrzymek wiernych z różnych części Indii.
Późnym popołudniem przenieśliśmy się do świątyni Wisznu, w której odbywała się ceremonia poświęcona jego żonie Lakszmi,
bogini piękna i fortuny. Swoim wyznawcom zapewnia dostatek i pomyślność, zarówno z sferze duchowej, jak i materialnej.

Przy wtórze bicia dzwonów ze świątyni wyszła procesja, na czele której bramini nieśli pięknie udekorowany posąg Lakszmi.
Za nimi szło kilkudziesięciu braminów recytujących mantry. Procesja udała się do otaczających świątynię ogrodów. Trochę się obawialiśmy, jak zareagują bramini na naszą obecność na tej uroczystości (byliśmy tam jedynymi białymi), ale okazali się bardzo życzliwi, nawet po cichu zagadywali nas, skąd pochodzimy. Widocznie byliśmy też dla nich jakąś atrakcją w czasie długo trwającej ceremonii. W trakcie procesji posąg był okadzany wonnościami, namaszczany olejkami, towarzyszyła temu muzyka świątynna, niezwykły nastrój tej uroczystości udzielił się nam wszystkim. Zaczął zapadać zmrok, więc oświetlono posąg, dzięki czemu jeszcze bardziej widoczny stał się jego przepych. Czuliśmy się tak, jakby Indie uchyliły przed nami kolejnego rąbka swej odwiecznej tajemnicy.


Dzień szesnasty
Rano opuszczamy Kanchipuram. Wracamy do Mamallpapuram, skąd dwa tygodnie temu rozpoczęliśmy wędrówkę po Południowych Indiach. Kółko się zamknęło. To miłe uczucie, wracać do miejsca, które jest już znane, oswojone, tym bardziej, że udajemy się do tego samego hotelu, w którym mieszkaliśmy poprzednio.

Nagle okazuje się, że mimo licznych zakupów robionych na każdym prawie etapie podróży, nie mamy wszystkiego, a za to zostały nam jakieś rupie i głupio z nimi wracać do Polski. Więc znowu zakupy. Kusi nas również hotelowy basen, plaża, spacery… dzień mija szybciej niż by się chciało. Uroczysta pożegnalna kolacja, znowu pod gołym niebem, poprzedzona jest występem miejscowego magika
i tresera kobr; zabawia nas swoimi sztuczkami, rozśmiesza, demonstruje imponujące gady.

Po kolacji inny rodzaj atrakcji. Koncert muzyków grających na sitarze (tradycyjnym persko-indyjskim instrumencie, spopularyzowanym w latach sześćdziesiątych przez zespół The Beatles) oraz na tabli (instrumencie perkusyjnym).

Potem każdy na swój sposób żegna się z Indiami i jedziemy do Madrasu, gdzie przed lotniskiem rozstajemy się z naszym kierowcą
i jego pomocnikiem, z którymi zdążyliśmy się już zżyć, i to już jest koniec naszych Indii.
Dzień siedemnasty
Oprócz kierunku lotu nie różni się niczym od dnia pierwszego. Odbieramy nasze stracone w drodze do Indii 4,5 godziny, na nowo ustawiamy zegarki, myślami już jesteśmy przy bliskich, chociaż przed oczyma wciąż mamy obrazy miejsc, w których spędziliśmy ostatnich kilkanaście dni. Na Okęciu lądujemy późnym popołudniem, wita nas zasypana śniegiem Warszawa i wydaje się nieprawdopodobne, że jeszcze wczoraj zażywaliśmy kąpieli w cieplutkim morzu. Cóż…
PS. Wróciliśmy szczęśliwie. W czasie całego pobytu nie wydarzyło się nic złego. Nawet nie otworzyliśmy koperty z ubezpieczeniami. Powodzenie wyprawy to nasz wspólny sukces. Chciałabym podziękować wszystkim: Sławomirowi Bubiczowi, pracownikom biura podróży „Artur”, a przede wszystkim uczestnikom, których pozytywne nastawienie i optymizm, a także niespożyte siły sprawiły,
że wszystko się udało.
Teresa Kołakowska